Memento Mori


            Stała, pogrążona w cieniu rozłożystego dębu. Długa, granatowa suknia opadała na trawę. Skórzaną opaskę zastąpiła aksamitna szarfa, przepasana wokół bioder. Detronizator zakołysał się, gdy ruszyła w stronę rezydencji. Aleja, na którą wyszła, usłana była niebieskimi liśćmi. Drzewa kłaniały się nisko nad wydeptaną ścieżką, jakby pochylały swoje korony dla  procesji, która niebawem miała się pojawić. Zwolniła, by spojrzeć w słońce, które zdobiło niebo. Zapach ziemi po deszczu, szum wiatru pośród listowia. Wszystko to żyło i rozwijało się na jej oczach. I to wszystko stworzyła sama, by nigdy nie zapomnieć choć na chwilę. By oddać należyte honory. Okazać szacunek, na tyle, na ile mógł Ból.
            Uklękła u szczytu białych, marmurowych schodów. Rezydencja usytuowana była na wzgórzu pośród lasów i łąk. Większość ścian zajmowały dużych rozmiarów okna. Ogromne, dwuskrzydłowe, ciemne odrzwia otworzyły się przed nią. Podniosła wzrok, napotykając beznamiętne spojrzenie granatowych tęczówek. Blue podszedł do niej powoli.
            - Co Cię tu sprowadza?
            - Chciałam przyjść przed procesją. Pożegnać się w ciszy, bez udziału innych.
            - Nie masz zamiaru zostać?
            - Nie. – Wstała, ruszając w stronę wejścia.
            - Nie przyprowadziłaś ze sobą Smoka?
            Zasyczała, stając tuż przed nim. Długie, czerwone pazury wbiły się w wewnętrzną stronę dłoni.
            - Zejdź mi z drogi, Blue.
            Odsunął się. Odprowadził ją wzrokiem wzdłuż ciemnego holu, zwieńczonego szerokimi, marmurowymi schodami. Gdy Doloris wspięła się na piętro, dotarło do niej przepełnione bólem wycie. Skowyt niósł się korytarzami, wywołując falę smutku.
            - Czujesz, piękny... – rzuciła cicho, ocierając łzy.

~*~

            Złota oparła się o framugę. Powiodła spojrzeniem po pokoju. Po chwili podeszła do okna,  zajmującego całą ścianę. Minęła masywne, ciemne biurko i fotel,  zwrócony oparciem do drzwi. Dotknęła palcami szyby, mrużąc oczy. Błękit nieba rozjaśniał pomieszczenie, nadając mu jakiejś niewysłowionej łagodności, pomimo ciężkiego umeblowania. Potarła skronie. Wszystko to powoli nabierało sensu. Zdolności regeneracyjne i niesamowite pokłady energii, by to wszystko utrzymać nie pochodziły z wewnątrz. Nawet Centrum nie było w stanie generować tak ogromnej ilości. Okrążyła biurko, po czym wyszła z pokoju. Złota łuska mieniła się na ciemnym blacie mebla, błyskając złowrogo.

~*~

            Płynne whiskey spotkało się z obojętnym spojrzeniem Złotej. Szły wprost na siebie, unosząc dumnie głowy. Dwa złociste ogony kołysały się leniwie w rytm ich kroków. Doloris zmusiła się do lekkiego uśmiechu, przekrzywiając głowę. Rybka wyszczerzyła rząd ostrych, igiełkowatych zębów.
            - Dokąd zmierzasz?
            - Pożegnać się.
            - Z Fame? – Złota uśmiechnęła się delikatnie, udając zakłopotaną całą sytuacją. Przeciągnęła palcami po włosach.
            - Nie czuję potrzeby żegnania się z kimś, kto niedługo powróci.
            - A więc co do tamtego straciłaś nadzieję?
            Ostrze Detronizatora zwinęło się w pragnącą krwi spiralę. Doloris uśmiechnęła się smutno.
            - Nigdy jej nie stracę. Czy jednak nie należy pożegnać się z ciałem, które przeszło taki szmat drogi? Które znam? – Przeciągnęła palcami po sztylecie – Póki żyje we mnie, a pamięć pozostanie, będzie mógł wrócić, gdy nadejdzie czas. Nie zniknie, a jego imię wbrew zapewnieniom: nie zostało użyte ostatni raz, jako słowo, które go określało. Znasz mnie, wiesz, że nie pozwolę, a póki Rozgrzesznik mnie w tym wspiera, wiem, że jest to słuszne.
            - A więc chcesz obalić rządy?
            - Nie. Oboje są częścią tego, co chronią. Oboje powinni sprawować nad tym straż. Tak, jak nasza trójka. Nie można pozwolić, by pomyłki i błędy prowadziły do całkowitego wyeliminowania kogokolwiek, kto chronił, choć nieudolnie, bądź źle. Każdemu należy dać szansę, podług uznania, jednak ją dać. – Westchnęła – Pozwól, że odejdę, a Ty zostawisz mnie samą.
           
~*~

            Wieczór był chłodny, ale rześki. Noc opatuliła lasy i pola, zawisła nad wielką rezydencją. Spowitą cieniem aleją, biegły wilki. Jeden, o czarnym futrze, zatrzymał się, by spojrzeć przez okno budynku. Złoty błysk przyciągnął jego uwagę, lecz zanikł. Po chwili odwrócił się, by dołączyć do reszty, czekającej w cieniu drzew.

           
Milo Greene – 1957


Nie lubię ani końców, ani pożegniań.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Cenię sobie każdy komentarz.