Tutaj
nigdy nie wschodziło słońce. Nieboskłon nie zmieniał kolorów. Ale nie od zawsze
schody do Nieba pokryte były kurzem, nalotem popiołu i kawałkami tynku. Kiedyś...
było lepiej.
Ścieżki
wyłożone dużymi, granitowymi płytami, klomby pełne kwiecia, pełne kolorów i
życia. Zapach deszczu, lepkiej żywicy i świergot ptaków. Wiesz, ile tam było
łąk? Hektary, całe połacie łanów zbóż i oczka polan w lasach. Skupiska domków,
przytulonych do siebie. A wszystkie schludne i czyste i kolorowe. Ogrodzone
małymi palikami, z szeroko otwartymi furtkami. Pełne ogródków, altanek i
kolorowych lamp, które płonęły co Noc. Bo tutaj wschodziło i zachodziło słońce.
Tarcza księżyca rozświetlała mrok i spoglądała na wszystko z cichym zadowoleniem.
Rzędy małych światełek wzdłuż ścieżek i dróg. Pojedyncze latarnie nad gankami,
opatulone skrzydłami ciem. Noc przynosiła ze sobą leniwe mruczenie kotów i
serenady świerszczy. Występy żab i spokojny sen. A poranki? Niepewne promienie
słońca lizały ziemię, dotykały śniących kocurów. Życie rozkwitało, wiło się w
cieple nowego dnia. Tak. Tak wyglądało Niebo.
Miasto
pełne było mostów. Tutaj nigdy nie kończył się dzień i nie kończyła Noc. Rzeki
wytrwale podążały swoimi korytami, niosąc spokój i dając radość ptactwu.
Budynki rozstawione w równych odstępach, szerokie drogi i aktywne połączenia
ścieżek. Wciąż tętniło życiem...
Teraz...
teraz świat wygląda inaczej.
Nadzieja
zrzuciła na swoje miasto chłód. Niebo zasnuła mgła, gęstniejąca z każdym dniem.
Zimno zabijało rośliny, ciepłe wody ginęły pod naporem lodu. Zniknęła,
zostawiła swoje Niebo. Anioł wtargnął do jej wnętrza, zamienił witraże w
kolorowe kryształki płynu. Zabił ją. Zabił z obojętnym wyrazem twarzy. Jej krew
na zawsze zastygła na śniegu.
Powstała.
Jak feniks z popiołów. Jednak nie sama. Złota Lumis owinęła się wokół jej ciała,
złączyła z umysłem i pozwoliła żyć. Odtąd obie, wtedy jako Lumis, będą
więźniami własnych myśli i snów.
Zstąpiły
z dawnego Nieba, tuż w Miasto, niszcząc schody, prowadzące do tego, co już
nigdy nie zostanie im dane. Rzeki wypełniło płynne srebro, drogi opustoszały
pod naporem Bestii. Zaczęła żałować. Jej mosty poczęły się walić, a ulice
rozrywały kolejne eksplozje z zewnątrz. Skalpele wirowały w szpitalach
położonych na wzgórzach, oddech wiązł w płucach, gdy poddawała się uczuciom.
Jednak poddała się. Kolejny raz. Bestia schowała się pod jej skórą, usnęła
głębokim snem. Włosy zapłonęły rdzą, oczy wypełnił blask. Tylko to pozwalało
jej żyć.
Ryk.
Długi i przeciągły. Srebro rozlało się w ciele, gdy ból dotknął myśli. Zwinęła
się w kłębek, pozwalając, by Złotołuska wypełzła na zewnątrz. Nie ma już
jedności. Jest tylko Doloris i Lumis. I jedna samotna wieża, tnąca niebo.
Zbudowały
zamek. Własne więzienie i samotnię. Budynki zawaliły się pod naporem bólu.
Rzeki wyschły, pozostawiając martwe ryby w korytach. Niebo zasnuła
fioletowo-szara poświata, ziemia zdziczała i pochłonęła dawne drogi. W centrum
Miasta Bestia wydeptała plac. Pociągnęła łańcuchy z jednej z wież aż tam. Obiecała,
że nie wypuści z nich Doloris, jeśli ta straci nad sobą kontrolę.
Kolejne
dni, tygodnie i miesiące. Młody Ból zbyt szybko urósł w siłę, by powstrzymać go
mogła jedna wieża i kilka srebrnych oków. Nieboskłon przecięła druga, również z
czerwonego szkła, oddzielająca zamek od reszty świata. Łańcuchów przybyło.
Niepokój
i Rozgrzesznik wypełzają jej spod skóry, przyrzekając bronić Miasta przed swoją
Panią. Dzień i Noc czuwają nad Młodym Bólem, wypatrując znaków na niebie.
Bestia
uspokoiła się, wytarła rdzawy pysk we włosy Doloris, by odlecieć w stronę schodów
do Nieba. Co jakiś czas słychać, jak wstaje, by spojrzeć na swoją Panią.
Wsłuchuje się w wycie i jęki, z samego
centrum tego, co jest jej znane.
I tak nastał wieczór i nastał poranek, dzień siódmy.
Nie wiem, nic nie wiem.
Oczekując na "Rozgrzeszenie".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Cenię sobie każdy komentarz.